Read with BonusRead with Bonus

Rozdział 4

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, przychodząc na kolację, ale szybko zdałam sobie sprawę, że jestem spóźniona. Gdy dotarłam do jadalni, wszyscy już siedzieli wokół wspaniałego mahoniowego stołu, a kryształowy żyrandol rzucał eleganckie cienie na ich wyczekujące twarze. Zatrzymałam się w progu, a moje serce zamarło, gdy wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę.

"Jakże łaskawie, że w końcu do nas dołączyłaś," zauważyła Jean, jej głos pełen dezaprobaty. Jej wzrok prześlizgnął się po mojej prostocie niebieskiej sukienki i nieozdobionych nadgarstkach z nieukrywanym lekceważeniem. "Nie tylko spóźniona, ale ubrana jak na piknik na wsi, a nie rodzinną kolację. Może gdybyś traktowała te spotkania tak samo poważnie jak swoje ogrodnicze projekty, udałoby ci się przyjść na czas i w odpowiednim stroju."

Poczułam, jak ciepło zalewa mi policzki, gdy wślizgnęłam się na jedyne wolne krzesło. "Przepraszam. Straciłam poczucie czasu."

Usta Jean wygięły się w cienki uśmiech. "Oczywiście. Choć przypuszczam, że punktualność i odpowiedni strój to luksusy, gdy ktoś żyje tak... rustykalnie."

Kennedy chrząknął z czubka stołu, wymieniając znaczące spojrzenie z Jean. Coś niewypowiedzianego przeszło między nimi - cicha komunikacja, która wykluczała wszystkich przy stole, ale wydawała się szczególnie skierowana do mnie. Jean odpowiedziała ledwie zauważalnym kiwnięciem głowy, sprawiając, że poczułam się natychmiast jak outsider, świadek języka, którego nie rozumiem.

"Skoro wszyscy już są, możemy zaczynać?" Kennedy skinął głową na czekających służących, którzy natychmiast zaczęli serwować pierwsze danie z wyćwiczoną sprawnością.

Napięcie w pokoju było wyczuwalne, gdy posiłek postępował. Carl od czasu do czasu rzucał w moją stronę spojrzenia pełne ledwo skrywanej irytacji, nie kryjąc swojego obrzydzenia, gdy sięgałam po szklankę wody lub używałam niewłaściwego widelca. Barry obojętnie wpatrywał się w swój talerz, jego całkowita obojętność była bardziej niepokojąca niż otwarta wrogość Carla - jakby byłam tak nieistotna, że nawet nie istniałam w jego świecie.

Devin, siedzący naprzeciwko mnie, próbował rozładować atmosferę sporadycznymi żartami, ale jego przyjazne zachowanie przypominało bardziej obserwowanie fascynującego eksperymentu społecznego niż prawdziwą serdeczność. Kennedy zachowywał uprzejmą, ale zdystansowaną postawę, traktując mnie z chłodną grzecznością, jaką można by okazać współpracownikowi, a nie członkowi rodziny. Tylko Ara wydawała się okazywać prawdziwą troskę, choć jej pełne litości spojrzenia sprawiały, że czułam się równie niekomfortowo.

Służący napełnił mój kieliszek wina, zanim zdążyłam o to poprosić, a ja zauważyłam subtelne przewrócenie oczami Jean na moje ciche "dziękuję" skierowane do obsługi.

Gdy serwowano danie główne, Ara odstawiła swój kieliszek wina i wyprostowała ramiona. "Myślałam o czymś ważnym, co chciałabym omówić z wszystkimi."

Przy stole zapadła cisza, a cała uwaga skierowała się na nią.

"Chodzi o Linę," kontynuowała, kiwając w moją stronę. "Jest z nami od dłuższego czasu i uważam, że odpowiednie byłoby uznanie jej za pełnoprawnego członka tej rodziny."

Niespokojnie przesunęłam się na krześle, niepewna, dokąd to zmierza.

"Domek, w którym mieszka Lina, jest uroczy, ale niewystarczający," stwierdziła Ara, tonem rzeczowym. "Proponuję, abyśmy zbudowali dla niej prawdziwy dom tutaj, na terenie posiadłości. Parcel wschodni obok ogrodu różanego byłby idealny - ma doskonałą ekspozycję i zapewniłby jej przestrzeń i komfort, na jakie zasługuje jako członek tej rodziny."

Moja szczęka niemal opadła na tę niespodziewaną propozycję. Zanim zdążyłam sformułować odpowiedź, Carl zmarszczył głęboko brwi, jego wyraz twarzy ciemniał niczym zbierające się chmury burzowe.

"Absolutnie nie," powiedział, jego głos był niski, ale stanowczy. "Ta część posiadłości jest przeznaczona na przyszłą rozbudowę winnicy. Rozmawialiśmy o tym wcześniej." Jego oczy zwęziły się, gdy spojrzał w moją stronę. "Poza tym, koszt byłby znaczny i całkowicie nieuzasadniony."

Devin pochylił się do przodu, odkładając widelec z delikatnym stuknięciem. "Nie zgadzam się, Carl. Propozycja Ary ma sens." Zwrócił się do mnie z uśmiechem, który nie do końca sięgnął jego oczu. "Domek Liny to ledwie bardziej wyszukana szopa ogrodnika. Jeśli naprawdę jest częścią tej rodziny, powinna mieć zakwaterowanie, które to odzwierciedla."

Wszystkie oczy zwróciły się na Barry'ego, który metodycznie kroił stek, jakby żadna rozmowa się nie odbywała. Cisza wydłużała się niekomfortowo, aż Kennedy odchrząknął.

"Barry? Twoje zdanie?" zapytał Kennedy.

Barry spojrzał krótko, jego wyraz twarzy niczego nie zdradzał. "Nie mam zdania na ten temat," oświadczył płasko, po czym wrócił do swojego posiłku.

Jean zaśmiała się ostro, bez humoru, przecinając napięcie jak nóż. "To absurd," zadeklarowała, odkładając serwetkę z precyzją. "Nowy dom? Może od razu oddamy klucze do posiadłości?"

Odwróciła się do mnie, jej uśmiech był jadowity. "Powiedz mi, Lina, czy to był twój pomysł? Narzekałaś na swoje zakwaterowanie Ara za moimi plecami? Najpierw nie potrafisz się odpowiednio ubrać na kolację, a teraz chcesz, żebyśmy zbudowali ci rezydencję?"

"Ja nigdy—" zaczęłam, ale Jean kontynuowała, jakby mnie nie słyszała.

"Wygląda na to, że pojawiasz się w naszym życiu i nagle jest mowa o budowie stałego miejsca zamieszkania na rodzinnej ziemi." Jej głos ociekał insynuacjami. "Może powinniśmy jeszcze zmienić testament, żeby cię uwzględnić?"

"Jean," głos Kennedy'ego miał nutę ostrzeżenia. "Wystarczy."

"Tak właściwie, myślę, że obawy Jean zasługują na rozważenie," wtrącił Carl, jego wyraz twarzy był ponury. "Czas jest co najmniej podejrzany."

Kennedy odłożył sztućce z ostrożnością. "Uważam, że propozycja Ara ma sens," powiedział równomiernie. "Lina stała się integralną częścią tego gospodarstwa, a jej obecna sytuacja mieszkaniowa jest rzeczywiście skromna. Wschodnia parcela nadaje się do budowy, a koszt, choć niebagatelny, jest w granicach naszych możliwości."

Spojrzał wokół stołu, jego wzrok zatrzymał się na każdej twarzy, zanim kontynuował. "Jeśli chodzi o czas, nie widzę nic podejrzanego w chęci zapewnienia odpowiednich warunków wszystkim członkom tej rodziny. W tym także Liny."

Oczy Jean błysnęły z ledwo powstrzymaną furią. "Jakże niezwykle hojny stałeś się z zasobami rodzinnymi, Kennedy. Nie przypominam sobie, żeby taka hojność była okazywana innym, którzy służyli temu gospodarstwu znacznie dłużej."

W trakcie tej wymiany zdań moje uczucie dyskomfortu rosło wykładniczo. Myśl, że jestem przyczyną takiego niezgody, była upokarzająca, a myśl o tych ludziach budujących mi dom—prawdopodobnie wiążąc mnie bardziej trwale z posiadłością—napełniała mnie nieoczekiwanym lękiem.

"Proszę," powiedziałam, mój głos był wyższy niż zwykle, gdy wszystkie oczy zwróciły się na mnie. "Doceniam myśl, naprawdę, ale nie ma absolutnie potrzeby tego wszystkiego."

Wzięłam głęboki oddech, próbując się uspokoić. "Moja chatka jest dla mnie idealna—jest cicha i prywatna, a włożyłam dużo pracy, aby uczynić ją wygodną." Uśmiechnęłam się nieśmiało wokół stołu, starannie unikając lodowatego spojrzenia Jean. "Ogród wreszcie wygląda dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam, i nie chciałabym go porzucić. Naprawdę, jestem całkiem zadowolona tam, gdzie jestem."

Wyraz twarzy Ara złagodniał. "Ale Lina, zasługujesz na coś lepszego niż—"

"Jestem tam szczęśliwa," nalegałam, może zbyt mocno. "Szczerze, wolę chatkę. Pasuje mi."

Niekomfortowa cisza zapadła nad stołem. Kennedy powoli skinął głową.

"Cóż, jeśli tak się czujesz, uszanujemy twoje życzenia," powiedział w końcu. "Choć oferta pozostaje otwarta, jeśli zmienisz zdanie."

Usta Jean wykrzywiły się w zadowolonym uśmiechu, gdy podniosła kieliszek wina. "Jakże rozsądnie z twojej strony, Lina. Dobrze wiedzieć, że rozumiesz swoje miejsce tutaj."

Posiłek kontynuował się w napiętej ciszy, napięcie było tak gęste, że można je było kroić nożem. Patrzyłam na swój talerz, świadoma, jak różnie każdy mnie traktował: podejrzliwe spojrzenie Carla, kalkulacyjna ocena Devina, całkowita obojętność Barry'ego, satysfakcja Jean, dyplomatyczny dystans Kennedy'ego i dobrze-intencjonowany, ale niekomfortowy niepokój Ara.

Patrząc na ich perfekcyjnie skoordynowane formalne stroje, wypracowane maniery i cichy język, który wszyscy dzielili, wygładziłam swoją prostą niebieską sukienkę z zakłopotaniem i nigdy nie czułam się bardziej nie na miejscu. To nie chodziło tylko o dom, moje spóźnienie czy nawet nieodpowiednie ubranie—chodziło o przynależność. I w tym momencie, zdałam sobie sprawę z bolesną jasnością, że mogę nigdy naprawdę tu nie należeć, bez względu na to, gdzie na posiadłości będę mieszkać.

Previous ChapterNext Chapter