




Rozdział 3: Ucieczka.
LOUISA.
Wiadomość o tym, że ja i Dominic jesteśmy parą, szybko rozeszła się po całej sfory, a ogólna atmosfera jest pełna szoku i napięcia.
Szoku, bo kto by pomyślał, że Dominic będzie moim partnerem?
Napięcia, bo wiedzą, kim on jest, i obawiają się, jak się zachowa.
Cholera, ja też obawiam się jego reakcji, ale nie zamierzam zostać, żeby się o tym przekonać.
Słyszę to w cichych szeptach tych, którzy mijają drzwi Harriet, i w tym, jak próbują zajrzeć do środka.
Widzę to w spojrzeniu krawcowej, gdy bierze moje miary na ceremonialną suknię.
Czuję to w nagłej ciszy, która ogarnia miejsce, gdy przechodzi Dominic.
A przez to wszystko, w mojej głowie jest tylko jedna myśl.
Odejdź.
Odejdź, zanim będzie za późno.
"To piękna suknia," komentuje Harriet, patrząc na mnie z podziwem, stojącą na podwyższeniu.
Odwracam się, by spojrzeć na swoje odbicie i przyznam jej rację, to oszałamiająca suknia.
Suknia jest wykonana z gładkiego, czystego białego jedwabiu, ozdobiona misternymi srebrnymi haftami, które lśnią w słońcu, przypominając migoczące odbicie światła księżyca na wodzie. Dekolt jest skromny, ale urzekający, z delikatnymi koronkowymi akcentami podążającymi za konturami mojej obojczyka. Rękawy opadają wdzięcznie w dół moich ramion, przezroczyste i lekkie jak puszyste chmury, podczas gdy gorset idealnie przylega do mojego ciała, elegancko rozszerzając się w delikatny kształt litery A, ciągnąc się za mną w pięknym, choć krótkim trenie.
Nienawidzę jej.
To fałsz.
Byłaby idealna, gdyby moje oczy nie były tak martwe.
Moje zazwyczaj błyszczące zielone oczy wydają się przygaszone i martwe, moje kasztanowe włosy są bez życia, a skóra blada.
Brak w niej oznak radości.
"Och, Rowan, kochane dziecko," mówi Harriet, podchodząc do mnie i biorąc moje ręce, patrząc na mnie pięknymi, zaniepokojonymi orzechowymi oczami. "Wiem, że mieliście trudny początek, ale nie mam wątpliwości, że przezwyciężycie ten trudny okres i pokochacie się nawzajem," kończy.
Trudny początek.
Trudny okres.
Jej syn nienawidził mnie od samego początku, a ona nazywa to trudnym okresem…
Co za żart.
"Co ty na to, co? Dasz mu jeszcze jedną szansę?"
Udaje mi się wykrzesać uśmiech - słaby, ale jednak uśmiech - i odpowiedzieć.
"Tak, Luno. Postaram się."
"Och, nie mów już do mnie Luna, teraz to ty jesteś Luną. Mów do mnie mamo."
Racja.
"Oczywiście, Lu- mamo."
Luna.
Sfory, która mnie skrzywdziła.
Czy to nie jest po prostu śmieszne?
"Dziękuję," mówi, przytulając mnie. "A teraz zdejmij suknię, weź prysznic i zdrzemnij się. Miałaś ciężki dzień, nie martw się, ktoś przyniesie ci kolację."
„Hmm, dziękuję.”
Szybko zrzucam z siebie uciskającą suknię i podaję ją jej, zanim ubieram się w prostą koszulę i spodnie, które wcześniej mi przyniosła.
Prowadzi mnie do łóżka, przykrywa, a potem wychodzi.
Wreszcie sam, zaczynam poważnie rozważać opcje, które mam przed sobą.
Jeśli zostanę, mogę być pewien, że będę prowadził nieszczęśliwe życie, pogardzany przez mojego partnera, a co za tym idzie, przez resztę stada. Zero szacunku, zero komfortu.
Odejść i zmierzyć się z nieznanym światem.
Nieznanym, który daje szansę na dobre życie.
Spokojne życie.
Bez względu na to, jak ciemne i mało prawdopodobne jest.
W końcu nie jest tak trudno wybrać.
Czekam, aż zapadnie zmierzch i usłyszę pukanie oznaczające, że przyniesiono mi obiad.
Otwierając drzwi, znajduję Clarisse, jedną z najbliższych przyjaciółek Dominika, trzymającą tacę i szybko próbuję zamknąć drzwi.
„Nie,” mówi szybko, wsuwając stopę między drzwi a framugę. „Nie przyszłam się kłócić, okej? Luna - to znaczy, matka Luny poprosiła mnie, żebym przyniosła ci obiad. To wszystko.”
Kusi mnie, by trzasknąć drzwiami w jej twarz, ale burczenie w moim brzuchu odbiera mi tę możliwość.
„Dziękuję,” mówię, biorąc od niej tacę.
Bez słowa odwraca się i odchodzi.
Szybko pochłaniam prosty posiłek, po czym układam tacę na stoliku i wychodzę z pokoju.
Korytarze są puste i ciche, gdy się przez nie przemieszczam, mając jasny cel w głowie.
Udaje mi się dotrzeć do swojego pokoju bez żadnych problemów i zaczynam pakować te nieliczne rzeczy, które mi pozostały.
Prosty medalik, który mam od zawsze, moje pamiętniki, stara, ale ukochana puchowa kurtka i kilka ubrań.
Zrobione, rzucam ostatnie spojrzenie na mój pokój - nieco większy niż mała spiżarnia - zanim wychodzę.
Wychodzę tylnymi drzwiami, starając się nie wydawać żadnego dźwięku, przemieszczając się wzdłuż posiadłości, kierując się w stronę lasu, który ukryje moją obecność i pozwoli mi swobodnie biec w stronę granic terytorium.
Plan idzie znakomicie, dopóki nie słyszę za sobą warczenia i ryku.
Gonią mnie.
Nie oglądam się za siebie.
Zamiast tego przyspieszam, biegnąc szybciej, niż kiedykolwiek myślałem, że to możliwe.
Ale to nie wystarcza.
Zostaję powalony na ziemię tak mocnym uderzeniem, że odbiera mi dech i sprawia, że widzę gwiazdy.
Kiedy odzyskuję oddech, zdaję sobie sprawę, że jestem otoczony.
A w centrum kręgu ze mną jest Dominik, który powoli podchodzi do mnie i kuca, aż jest na poziomie moich oczu.
„Gdzieś się wybierasz? Partnerze.”