




Rozdział 3: Publiczne upokorzenie
Skye’s POV
"Dziś wieczorem w lesie," ogłosił Leon, jego głos rozbrzmiewał po teraz cichej polanie, "odkryłem, że Skye jest moją partnerką."
Westchnienia i podekscytowane szepty rozprzestrzeniły się wśród zgromadzonych wilków. Szok malował się na każdej twarzy, niektórzy byli zachwyceni, inni zdezorientowani, a kilku wyraźnie niezadowolonych. Starsi wilcy wymieniali znaczące spojrzenia, podczas gdy młode dziewczyny szeptały gorączkowo.
Przez krótką chwilę nadzieja zakwitła w mojej piersi.
Czy Leon zmienił zdanie od naszego spotkania w lesie? Ból, który promieniował przez moje ciało od jego pierwszego odrzucenia, nieco zelżał, pozwalając mi oddychać.
Wtedy Leon podniósł rękę, uciszając rosnącą falę gratulacji i zaskoczonych okrzyków.
"Ale," kontynuował, jego głos stawał się niższy, cięższy, "nie mogę zaakceptować tego związku partnerskiego."
Słowa spadły jak lawina, grzebiąc tę krótką iskrę nadziei. Polana zamarła w śmiertelnej ciszy. Nawet trzaskający ogień wydawał się ucichnąć.
"Skye nie ma wilka," powiedział Leon, jego lodowato niebieskie oczy teraz były skierowane prosto na mnie, jego ton był kliniczny i zdystansowany. "A podczas dzisiejszego polowania, strzeliła do mnie z karabinu, który pożyczył jej Alfa."
Więcej westchnień przetoczyło się przez tłum. Niektórzy spojrzeli na mnie z nowym przerażeniem, jakbym popełniła straszliwą zbrodnię. Ciężar ich spojrzeń przygniatał mnie ze wszystkich stron.
"Jako przyszły Alfa," kontynuował Leon, nieugięty, "potrzebuję silnej Luny, kogoś, kto może chronić naszą watahę i dać silne potomstwo. Nasza wataha nie wydała Króla Alfy od dwudziestu ośmiu lat."
Rozejrzał się, spotykając wzrok starszych członków watahy, którzy kiwali głowami w poważnej zgodzie.
"Na następnych wyborach Króla Alfy muszę dać z siebie wszystko. Dla dobra naszej watahy muszę odrzucić ten związek partnerski."
Każde słowo było świeżym cięciem, głębszym niż poprzednie. Czułam, jak moje ciało staje się zimne, potem gorące, a potem odrętwiałe. Krew w moich żyłach zdawała się zamarzać, utrudniając nawet oddychanie. Gdyby Ethan nie wrócił do mojego boku, mogłabym się załamać pod ciężarem publicznego odrzucenia Leona.
Wokół mnie reakcja watahy była natychmiastowa i mieszana. Szepty rozprzestrzeniały się jak ogień. Niektórzy kiwali głowami, aprobując pragmatyczną decyzję Leona, podczas gdy inni wyglądali na zaniepokojonych, rzucając mi współczujące spojrzenia.
Głos Mai wzniósł się ponad szepty, klarowny i triumfujący. "Ma rację! Luna bez wilka uczyniłaby nas pośmiewiskiem wszystkich watah. Jak mogłaby nas prowadzić?"
Kilku innych kiwnęło głowami, ośmielonych otwartym wsparciem Mai.
To nie może się dziać. Nie w ten sposób. Nie przed wszystkimi.
Alfa James wystąpił naprzód, jego wyraz twarzy był poważny. Położył ciężką rękę na ramieniu Leona, jego oczy szukały twarzy syna.
"Leon, czy jesteś pewien, że tego chcesz?" zapytał, "Może powinniśmy poczekać. Skye może jeszcze rozwinąć swojego wilka. To może być tylko kwestia czasu."
Leon pokręcił głową, zdecydowany. "Nie mogę podjąć tego ryzyka, Ojcze. Nie podejmę decyzji, która mogłaby zaszkodzić przyszłości naszego stada." Jego wyraz twarzy nieco złagodniał, gdy spojrzał na mnie. "Skye jest dobrą osobą. Nigdy nie chciałem jej zranić. Zawsze będę ją chronił jak siostrę."
Jak siostrę.
Te słowa jeszcze bardziej wbijały nóż w moje serce. Nie chciałam jego ochrony. Chciałam...
Ethan wyglądał na rozdartego, jego spojrzenie przeskakiwało między Leonem a mną. Po chwili widocznej wewnętrznej walki, delikatnie ścisnął moje ramię.
"Powinienem z nim porozmawiać," mruknął. "To... to jest zbyt nagłe."
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Ethan przeszedł na stronę Leona. Wymienili ciche słowa, po czym odeszli razem od ogniska, pochylając głowy w poważnej rozmowie.
Dźwięk tłuczonej ceramiki przerwał szept. Moja matka stała na skraju polany, talerz świeżo upieczonych ciastek rozsypany na śniegu u jej stóp. Jej twarz zbielała, oczy szeroko otwarte z szoku i zmartwienia. Ale nikt nie zwracał uwagi na rozbity talerz ani zmarnowane ciastka – wszystkie oczy były skupione na rozwijającej się dramie.
Moi rodzice rzucili się do mnie. Mama objęła mnie ramionami, przyciągając blisko do piersi, jakby nadal byłam dzieckiem. Tata stał sztywno obok nas, jego szczęka zaciśnięta, a oczy płonęły z ledwo powstrzymywaną furią.
"Jak on śmiał," wysyczał, jego głos niski i groźny. "Jak on śmiał zrobić ci to publicznie, bez ostrzeżenia."
Przez mgłę łez, które zaczęły zamazywać mój wzrok, dostrzegłam Mayę w tłumie. Jej usta wykrzywione w zadowolonym uśmiechu, oczy błyszczące złośliwą przyjemnością z mojej publicznej upokorzenia. Pochyliła się do swoich przyjaciół, szepcząc coś, co sprawiło, że wybuchli śmiechem, ich spojrzenia przeskakiwały na mnie.
Ból w mojej piersi przekształcił się, krystalizując w coś twardszego, ostrzejszego. Decyzję, zimną i nieugiętą jak alaski lód.
Jeśli Leon mnie nie chce, w porządku. Jeśli stado uważa mnie za słabą, bo nie mam wilka, w porządku. Pokażę im wszystkim, z czego jest zrobiona Skye Anderson – z wilkiem czy bez.
Ale najpierw musiałam uciec od litościwych spojrzeń i złośliwych szeptów. Musiałam oddychać powietrzem, które nie było ciężkie od zapachu sosny, śniegu i dziczy – jego zapachu.
Delikatnie wyciągnęłam się z objęć matki, ocierając łzy grzbietem dłoni.
"Muszę być sama," wyszeptałam, mój głos zaskakująco stabilny mimo burzy szalejącej wewnątrz mnie.
Mama skinęła głową, zrozumienie w jej oczach. Tata wyglądał, jakby chciał się sprzeciwić, ale jedno spojrzenie od mamy go uciszyło.
Z największą godnością, jaką mogłam wykrzesać, odwróciłam się i odeszłam od ogniska, od celebracji, która stała się moim publicznym upokorzeniem. Zmuszałam się, by trzymać głowę wysoko, plecy prosto.
Jestem więcej niż ich ocena. Jestem więcej niż jego odrzucenie. Jestem więcej niż wilk, którego nie mam.
Mantra powtarzała się w mojej głowie, gdy znikałam w cieniu terytorium naszego stada, zostawiając za sobą blask ognia i oczy, które były świadkami mojego największego upokorzenia.
Za mną nadal słyszałam śmiech Mayi, niesiony przez wiatr jak odległe wycie wilka.