




1-Dynamiczny monoton
PIPPA
Jestem oszustką. Tik.
Udawaczką. Tok.
Szarlatanką. Tik.
Fałszywką. Tok.
Moja negatywność rozkwita z każdym ruchem zegara na ścianie. To błyszczący srebrny potwór z białą tarczą i długimi szarymi wskazówkami przypominającymi żelazne miecze.
Znajduję się w wystawnym biurze pani Leslie Chapman, dyrektorki HR w siedzibie Sayle Group na Manhattanie. Zamiast na nią patrzeć, albo skromnie skupiać uwagę na swoich paznokciach, mrużę oczy, próbując odczytać eleganckim pismem napisane na dużej wskazówce. Przy zasłoniętych zasłonach, mimo starań, udaje mi się dostrzec tylko słowo czas.
Czas.
To mnie teraz przeraża.
Za kilka minut mój los zostanie przesądzony. Kciuki w górę czy w dół. Zwycięzca zgarnia wszystko, a raczej pracę jako asystentka osobista prezesa, pana Xavera Sayle.
Mam nadzieję, że to ja zostanę wybrana, ale moje szanse na papierze nie wyglądają najlepiej. Moje jedyne kwalifikacje to średnia 4,1 z małego dwuletniego college'u i kilka prac jako kelnerka.
Od kiedy uciekłam do Nowego Jorku dwa lata temu, praca jako kelnerka pozwalała mi na opłacenie czynszu i jedzenie.
Prawdę mówiąc, lubię być kelnerką. Właściwie to kocham.
Hałas, rozmowy i interakcja z klientami sprawiają mi radość. Kiedy ktoś siada w mojej sekcji, stawiam sobie za cel, by wyszedł w lepszym nastroju, niż przyszedł.
Tak, dla mnie bycie kelnerką jest satysfakcjonujące.
Ale potrzebuję lepszej płacy.
Dług, który spłacam od prawie dwóch lat, uniemożliwia mi pełne życie. Mam nadzieję, że dzięki pensji z tej pracy uda mi się wyjść z zobowiązań. Żeby mieć trochę na nowy start i ostatecznie być wolną.
Wolną od niego.
Świst. Trzask.
Moje lęki z przeszłości, które nigdy nie zawodzą, by odnaleźć mnie w teraźniejszości, zaciskają moje dłonie w drżące pazury. Opieram się temu jak długo mogę, nawet gdy błagają mnie, by się zacisnęły i rozluźniły. Zamiast tego bawię się tymczasową plakietką, na której widnieje okropne zdjęcie mnie.
Lodowate spojrzenie pani Chapman skupia się na moim ruchu, a ja zatrzymuję dłonie siłą woli, zrodzoną z uporu.
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy odziedziczyłam ten upór. Mój ojciec opuścił moją matkę, zanim się urodziłam. Kiedy miałam pięć lat, mama poszła do pracy i nigdy nie wróciła.
Smutna historia, wiem.
Telefon na biurku pani Chapman dzwoni cicho, melodyjnie, przywracając mnie do teraźniejszości.
Z ustami złożonymi w cienką linię z powodu przerwania, podnosi słuchawkę, przykłada ją do ucha i nie mówi halo.
Osoba tak imponująca jak ona nie musi.
Leslie Chapman ma proste, żelaznoszare włosy, które opadają w bobie, otaczając jej wysokie kości policzkowe. Stylowe retro okulary spoczywają na jej arystokratycznym nosie, a przybieranie na wadze w średnim wieku ominęło ją jak taksówkarz po zamknięciu barów. Jej garnitur z Park Avenue pasuje do ciemnoniebieskich oczu, a wygląd dopełnia para butów Louboutin, o których można marzyć.
Jest pewna siebie. Silna. Nieustraszona w tym świecie.
Wszystko, czym byłam.
Pani Chapman słucha osoby po drugiej stronie linii, patrząc na moje CV z nieodgadnionym wyrazem na twarzy. Po minucie mówi słowo tak, odkłada słuchawkę na miejsce i wraca do przeglądania.
Mam nadzieję, że znajdzie coś, co jej się spodoba w moim CV.
Myślę, że wątpliwe, by moje przeciętne kwalifikacje wystarczyły do zdobycia tej pracy. Mimo to jestem pewna, że moja niezwykła umiejętność sprawiania, że ludzie czują się komfortowo, wyprzedzi innych kandydatów. To właśnie pozwoliło mi dotrzeć do finałowej trójki.
Moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna, poprzez wideoczat, była z Darlą, osobą przeprowadzającą wstępne rozmowy. Spotkanie, które miało trwać tylko piętnaście minut, przeciągnęło się na ponad dwie godziny. Przestaliśmy rozmawiać i śmiać się dopiero, gdy powiedziałam jej, że muszę iść na swoją zmianę. Reszta rozmów, w tym te z panelem, trwała dłużej niż powinna z tego samego powodu. Niestety, mój dar do rozmowy prawdopodobnie nie zadziała na panią Chapman. Taka kobieta jak ona pewnie pożera kandydatów jako lekką przekąskę.
Kobieta, o której mowa, odchyla się na krześle, biorąc do ręki moją jednostronicową historię. Wygląda na niewystarczającą w jej dłoni. Tak samo, jak ja się teraz czuję.
„Pippa Hofacker.” Jej wypowiedzenie mojego imienia w ciszy biura brzmi jak trzask bicza.
„Tak, pani Chapman?”
„Nie masz zbyt dużego doświadczenia. Powiedz mi, co sprawia, że jesteś odpowiednia na to stanowisko?”
Celuje prosto w sedno, ale się nie martwię. Mam gotową odpowiedź.
„Jestem odpowiednia na stanowisko asystentki pana Sayle’a, ponieważ nie mam lat doświadczenia. Nie będę skłonna robić rzeczy tak, jak zawsze były robione. Potrafię myśleć innowacyjnie i znajdować nowe rozwiązania problemów, zamiast działać rutynowo.”
Mam tylko chwilę, by pogratulować sobie płynnej odpowiedzi, zanim pani Chapman zada kolejne pytanie.
„Dlaczego chcesz to stanowisko?” Rzuca moje CV sceptycznym spojrzeniem.
Pochylam się nieco bardziej, aby wyrazić swoją szczerość. „Praca dla pana Sayle’a to jedyna taka szansa w życiu.” Uśmiecham się do niej szczerze. „Podziwiam go. Uosabia wszystko, czym chcę być.”
Pytana o to samo na każdej rozmowie, moja odpowiedź nigdy się nie zmieniała. Ale moja odpowiedź nie była do końca całą prawdą.
Oczywiście, podziwiam pana Sayle’a. Kto by nie podziwiał? Jest jedynym właścicielem The Sayle Group, wielomiliardowej firmy rozrywkowej, którą zbudował od podstaw.
W wieku szesnastu lat otrzymał od ojca pożyczkę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów na założenie wydawnictwa skierowanego wyłącznie do niezależnych autorów. Pierwsza książka firmy, Dark Arrow autorstwa Maximiliana Sabio, została przeczytana niemal przez wszystkich na świecie. Reszta serii poszła tą samą meteoryczną drogą.
Dwanaście lat później zbudował swoją korporację w globalny konglomerat rozrywkowy. Książki. Muzyka. Przeboje internetowe i telewizyjne. Ten człowiek wciąż idzie naprzód. Jego ostatni wywiad dla magazynu Time wskazuje, że zmierza do Hollywood, aby otworzyć niezależne studio filmowe w ciągu najbliższego roku.
Media go uwielbiają. Kobiety do niego lgną. Zwykli mężczyźni nie mogą się z nim równać.
Przystojny, bogaty i inteligentny, Xaver Sayle jest cudownym dzieckiem swoich czasów. Jego przydomek, Olśniewający Sayle, pasuje do wizerunku, jaki prezentuje publicznie. Ale widziałam go w czasach, gdy zarówno sława, jak i chwała go opuściły.
Kilka dni po moim przyjeździe do Nowego Jorku wpadłam na pana Sayle’a. Od razu przykuł moją uwagę jego garnitur szyty na miarę. Nie było nic niezwykłego w ciemnoniebieskim kolorze, takie są na porządku dziennym w metropolii; jednak on sprawił, że się wyróżniał.
Materiał napiął się na jego ramionach, a potem opadł zwężony do jego szczupłej talii. Kiedy mnie ominął, tkanina zbiła się na jego bicepsach, sugerując jego silną sylwetkę. Jego ciemne włosy—gęste, bogate i czarne—musnęły delikatnie kołnierz jego wykrochmalonej białej koszuli.
Jego oczy... zielone jak delikatne końcówki trawy wystające spod topniejącego wiosennego śniegu, były olśniewające. Płonące. I skierowane na mnie.
Te płonące źrenice wywołały we mnie uczucie pokrewieństwa, które kipiało jak woda z dawno wyschniętej studni.
Ten człowiek znał ból. Znał mnie.
Wiedział, przez co przeszłam. Skąd pochodzę. Jak nisko upadłam.
Zaczęłam mówić coś, cokolwiek, by związać go ze mną choćby na chwilę dłużej, ale już go nie było, pozostawiając mnie z trwałym obrazem jego surowych emocji.
Nigdy nie widziałam takiego cierpienia na niczyjej twarzy.
Poza moją w ciemnych czasach.
Czasach, w których on przebywał.