




Rozdział 2: Sofia
Budzę się przy bladym świetle poranka, które przenika przez cienkie zasłony. Budzik jeszcze nie zadzwonił, ale wiem, że prawie czas wychodzić. Rozciągam się, czując ból w policzku, gdzie wczoraj wylądowała ręka mojej matki, i przypominam sobie, że muszę być cicho, trzymać się z dala. Wysuwam się z łóżka, starając się nie robić hałasu, i na palcach przechodzę przez zimne deski podłogowe do drzwi.
Dom jest cichy i przez chwilę czuję ulgę. Jeśli się pospieszę, mogę wymknąć się, zanim się obudzą. Przechodzę korytarzem do kuchni, otwierając lodówkę tak cicho, jak to możliwe. Jest trochę chleba i jabłko, które nie wygląda na zbyt obite, więc biorę je i wracam do pokoju, przegryzając chleb, gdy przebieram się w ubrania do pracy. Czarne spodnie, zwykła biała koszula i identyfikator. To niewiele, ale wystarczy, by wtopić się w kawiarnię.
Kończę jabłko w drodze na zewnątrz, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Chłodne poranne powietrze uderza mnie w twarz, w pełni mnie budząc, gdy idę pustą ulicą. Jest na tyle wcześnie, że nikogo nie mijam, i przez kilka minut mogę prawie udawać, że jestem zwykłą dziewczyną idącą do pracy, że czeka na mnie normalne życie.
Kawiarnia już tętni życiem, kiedy przychodzę. Wchodzę i kieruję się prosto na zaplecze, żeby się odbić, wiążąc fartuch wokół talii, gdy biorę notatnik i idę do lady. To zwykły poranny pośpiech — ludzie przychodzący po swoją dawkę kofeiny, zanim ruszą tam, gdzie muszą być. Robię swoje, przyjmując zamówienia, uśmiechając się, kiedy trzeba, i unikając okazjonalnych skarg od kogoś, kto uważa, że jego latte nie jest wystarczająco gorące.
"Dzień dobry, Zofia," mówi mój szef, mijając mnie z tacą pełną wypieków. To wysoki facet, zawsze uśmiechnięty, z odrobiną ojcowskiego uroku. Podaje mi małą kopertę, którą od razu rozpoznaję. Moja wypłata.
"Dzięki," mówię, wsuwając ją do kieszeni. To niewiele, ledwo wystarczy na tygodniowe zakupy, ale dodam ją do skarbonki, którą odkładam. To mój mały sekret, schowany w pudełku po butach pod łóżkiem, powoli rosnąca obietnica ucieczki. Pewnego dnia wystarczy, by się stąd wydostać.
Poranek mija w zamęcie zamówień i szybkich wymian zdań. Jedna starsza kobieta, stała klientka, obdarza mnie porozumiewawczym uśmiechem, zamawiając czarną kawę. "Masz głowę na karku, kochanie," mówi, a ja nie mogę się nie uśmiechnąć, nawet jeśli jej słowa trochę bolą. Gdyby tylko wiedziała, jak daleko to jest od prawdy.
Gdy zmiana dobiega końca, idę na zaplecze, by się przebrać. Ściągam robocze ubrania i zakładam parę znoszonych dżinsów, obcisły biały top i kardigan. Sprawdzam swoje odbicie w małym lusterku, wygładzając loki w wysoki kucyk, tak jak lubię, gdy jestem na zewnątrz. Wyciągam tusz do rzęs i ostrożnie maluję rzęsy, potem nakładam trochę błyszczyka, czując się trochę bardziej sobą.
Rzadko noszę makijaż w domu. Lepiej wyglądać zwyczajnie, unikać zwracania na siebie uwagi. Im mniej atrakcyjna jestem, tym mniej prawdopodobne, że spróbują mnie sprzedać jakiemuś obleśnemu facetowi z zbyt dużą ilością pieniędzy i bez moralności. Ale tutaj, na zewnątrz, pozwalam sobie na odrobinę jasności. Tyle, by przypomnieć sobie, że wciąż jestem osobą, że mogę mieć chwile, w których czuję, że należę do siebie.
Składam robocze ubrania do torby i chwytam książki, wsuwając je pod ramię, gdy wychodzę z kawiarni. Ulica jest teraz bardziej zatłoczona, ludzie spieszą się, każdy zagubiony w swoim świecie. Dołączam do tłumu, wślizgując się w strumień studentów zmierzających na kampus. Na razie jestem tylko kolejną twarzą w morzu ludzi, kolejną dziewczyną z celem. A jeśli będę trzymać głowę nisko i poruszać się szybko, może — tylko może — uda mi się stąd wyrwać na dobre.
Kiedy skręcam za róg, kampus wyłania się przede mną, a jego kamienne budynki wznoszą się ku rozjaśniającemu się niebu. To mieszanka starej i nowej architektury—wysokie, porośnięte bluszczem budynki stojące tu od dziesięcioleci, obok smukłych, nowoczesnych szklanych konstrukcji lśniących w porannym słońcu. Główny dziedziniec tętni życiem, studenci krążą wokół, niektórzy z nosami w książkach, inni śmieją się i rozmawiają z przyjaciółmi. Wtapiałam się w tłum, kierując się w stronę schodów prowadzących do biblioteki.
Zanim jednak wejdę do środka, zauważam dziewczynę stojącą przy wejściu, wyglądającą na nieco zagubioną. Ściska w jednej ręce mapę kampusu, a w drugiej telefon, marszcząc brwi, gdy rozgląda się dookoła. Zawaham się na chwilę, a potem decyduję się podejść do niej.
„Cześć, szukasz czegoś?” pytam, uśmiechając się lekko.
Ona podnosi wzrok, wyraźnie odetchnęła z ulgą. „O, dzięki Bogu! Tak, próbuję znaleźć budynek sztuki. To mój pierwszy tydzień tutaj i nie mam pojęcia, gdzie co jest.” Śmieje się, a jej śmiech jest lekki, muzykalny, i nie mogę powstrzymać się od szerszego uśmiechu.
„To właściwie tuż za biblioteką.” Wskazuję na ceglasty budynek z szerokim, łukowatym wejściem. „Po prostu idź tą ścieżką i skręć w prawo. Zobaczysz go.”
Kiwa głową, chowając mapę. „Dzięki! Jestem beznadziejna w orientacji.” Przechyla głowę, przyglądając mi się przez chwilę. „Też jesteś pierwszoroczniakiem?”
„Tak, ale jestem tu od początku semestru, więc miałam trochę czasu, żeby się rozeznać,” mówię, odgarniając luźny kosmyk włosów za ucho. „Szybko się przyzwyczaisz.”
Uśmiecha się szeroko. „Mam nadzieję. Jestem Avery, tak przy okazji.”
„Sofia,” odpowiadam, krótko ściskając jej dłoń. Avery ma luźny, bezpretensjonalny styl bycia, i czuję, że się trochę rozluźniam, napięcie w moich ramionach ustępuje, gdy rozmawiamy.
„Więc, Sofia, interesujesz się sztuką?” pyta, zerkając w stronę budynku sztuki.
„Nie bardzo. Studiuję literaturę. Po prostu... lubię się zatracać w opowieściach, chyba.” Wzruszam ramionami, trochę zawstydzona. Rzadko mówię o sobie z kimkolwiek, a słowa wydają się dziwne, kiedy je wypowiadam.
„Ach, towarzyszka książkoholik! Jestem w dobrym towarzystwie.” Avery promienieje, szturchając mnie przyjaźnie. „Jestem tu na sztukach wizualnych, ale też uwielbiam czytać. Może kiedyś coś mi polecisz?”
„Pewnie, chętnie,” mówię, zaskoczona, jak łatwo przychodzą mi te słowa. Rzadko spotykam kogoś, kto nie sprawia, że czuję się spięta. Avery ma w sobie coś lekkiego, coś, co sprawia, że prawie zapominam, co czeka na mnie w domu.
Rozmawiamy jeszcze chwilę, poruszając lekkie tematy—ulubione zamówienia kawowe, plany na weekend, dziwactwa profesorów, z którymi już się zetknęłyśmy. Śmieję się z jej historii o zabłądzeniu w budynku naukowym, myśląc, że to sala gimnastyczna. Jest zabawna i czuję, że mogę się naprawdę zrelaksować, nawet jeśli tylko na kilka minut.
„Cóż, muszę już iść,” mówi w końcu, spoglądając na zegarek. „Dzięki wielkie za pomoc. Może jeszcze się spotkamy?”
„Tak, chciałabym,” odpowiadam, mając to na myśli. Machając lekko, patrzę, jak znika ścieżką w stronę swojej klasy, jej czarne włosy kołyszą się za nią.
Odwracam się i kieruję do swojej klasy, czując się lżejsza niż przedtem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuję mały płomień czegoś ciepłego w piersi—może nadziei, albo po prostu ulgi z normalnej rozmowy, nawet jeśli była krótka. To przypomnienie, że istnieje świat poza moim własnym, pełen możliwości. I na razie to wystarczy, by mnie napędzać.